wtorek, 20 grudnia 2011

Ekwador: Aleja wulkanów

— Tutaj? — pyta już nieco zniecierpliwiona Kaśka.
— Jeszcze metr w lewo... jeeeszcze trochę... — odpowiadam, gapiąc się w GPS.
— Ale tu jest krowia kupa.
— Moglibyśmy rozstawić też tam o, ale jakby padało, to byśmy znów mieli powódź. Rozstawmy się lepiej tu.
— I nie przeszkadza ci krowia kupa?

Nie zastanawiam się jakoś zbyt długo nad odpowiedzią. I tak już straciliśmy sporo czasu. Znalezienie idealnego noclegu nie byłoby wcale proste nawet BEZ specjalnych ograniczeń, a my mamy jedno, bardzo specjalne. Wiecie, jak trudno jest znaleźć miejsce pod namiot, jeśli postanowicie, że musicie go rozstawić na jednej, konkretnej, poprowadzonej przez góry, prostej linii? Nie, nie. Krowia kupa mi nie przeszkadza. Ważne, że się w końcu udało.

Dziś śpimy dokładnie na równiku.

(Większe wersje zdjęć dostępne w dalszej części artykułu. Kliknij, aby powiększyć.)


EKWADOR, okolice wulkanu Cayambe. Jeden z naszych dwóch, równikowych noclegów.— Byłaś już kiedyś na półkuli południowej?
— Nie.
— Eej, czyli to będzie twój pierwszy raz! Czad! — mówię, dość serio podekscytowany.

Siedzimy na pace jeepa, wiozącego nas coraz głębiej w ekwadorskie góry. Jednym z moich ulubionych uroków podróżowania w mało znanych turystom miejscach jest niezwykła łatwość w łapaniu stopa. Kierowcy nawet nie mieliśmy okazji zobaczyć, samochód zatrzymał się bez pytania, a z okna wysunęła się ręka w charakterystycznym geście "wskakujcie".

Patrzę na GPS, na żywo śledząc szybko malejące ostatnie cyfry przed literą N. Nad nami kłębią się chmury, zaraz wjedziemy w ścianę deszczu, którą widać niedaleko przed nami. A ja i tak cieszę się jak cholera. Jeszcze nigdy nie byłem dokładnie na równiku. Po paru chwilach dodaję:

— To co, trzeba będzie chyba wysiąść i jakoś to uczcić, nie? Taki kurde pierwszy krok przez równik!

EKWADOR, okolice wulkanu Cayambe. Trzymanie się równika nie jest proste, szczególnie gdy ścieżki lubią rozpływać się w krzakach. Ciekawe jak sobie z tym poradził Mike Horn?Kaśka podnosi jedną brew (tudzież opuszcza drugą).

— Ee, czy ja wiem. Chyba mnie to aż tak nie kręci. — A potem jeszcze, widząc moją zawiedzioną minę, dodaje: — To w końcu było bardziej twoje marzenie, z tym równikiem.

Zawsze kręciły mnie rzeczy, o których normalni ludzie nawet nie pomyślą. W zeszłym roku obchodziłem swoje 10000 dni i bawiło mnie to o niebo bardziej niż zwyczajne urodziny*. A lecąc do Kolumbii, w samolocie, zrobiłem sobie naprędce wahadełko i jarałem się, że spowolniło swój cykl, jak zaczęliśmy lądować. Albo jak Kaśka mi opowiadała swoje doświadczenia ze skoku ze spadochronem i stwierdziła, że "chmury są zimne", to mój zboczony łeb od razu zaczął myśleć o przewodności cieplnej wody i dziesięciu innych pierdach. No więc faktycznie. Jestem pieprznięty**. I faktycznie, od zawsze pomysł spania na równiku wywoływał durny uśmiech na mojej twarzy.

Teraz, gdy do równika zostało nam już zaledwie kilkanaście sekund***, i gdy otaczają nas zewsząd strome i zarośnięte krzakami góry, nie mogę się nie cieszyć. Turystów zero. Co prawda czasem w okolicy podobno trafiają się jacyś, ale jeśli nawet, to wszyscy oni uderzają na pobliski wulkan. Nikt nie robi z siebie debila i nie przedziera się przez pola, płoty, rzeki i lasy, wzdłuż równika. Jeśli któryś z nich chce "zaliczyć równik", to robi to w pobliskim, oddalonym jakieś 50km na zachód, Mitad del Mundo, Środku Świata – małym miasteczku, z płatnym wejściem i z pomnikiem postawionym na równiku. Albo raczej, prawie na równiku, bo pomylili się o jakieś 250 metrów. (Jak ludzie żyli w epoce z przed GPSa?)

EKWADOR, okolice wulkanu Cayambe.Wysiadamy. Odmachujemy ręce machającej z okna odjeżdżającego jeepa. Zakładamy coś od deszczu, i ruszamy drogą, prowadzącą – z grubsza – na wschód. Dość szybko okazuje się, że droga jest bardziej z grubsza niż na wschód, a my musimy:

  • zejść w stromą dolinę,

  • pół godziny przedzierać się przez krzaki,

  • przekroczyć rzekę,

  • wspiąć się 300 metrów na czworakach pod górę,

  • zejść te same 300 metrów w dół,

  • zdać sobie sprawę, że dwa poprzednie kroki robiliśmy niepotrzebnie, bo dookoła góry prowadziła droga po płaskim,

  • przeskoczyć trzy płoty,

  • przeczołgać się pod pięcioma innymi płotami,

  • wytrzymać spojrzenie totalnie zdumionego wieśniaka,

  • przemoknąć do suchej nitki, oraz...

  • pobawić się w krowę zapoznającą się z ideą ogrodzenia pod napięciem.

EKWADOR, okolice wulkanu Cayambe. Od tyłu błota miałem dużo więcej, ale tamto zdjęcie nie było szczególnie sexy... (Fot. Kasia Matuszyk)Kaśka przeklina przez resztę tegoż, jakże pięknego dnia. Ja – szczerzę mordę i śpiewam pod nosem. Nareszcie to co lubię. Krzaki.


EKWADOR, znak drogowy w okolicach wulkanu Tungurahua.Na moją "równikową przygodę" wybrałem teren w pobliżu wulkanu Cayambe. Wulkanów tu sporo, to będzie dopiero pierwszy. Cayambe jest jednym z tych zabawnych szczytów, które oddalone są od środka ziemi dalej niż Mount Everest. Dla tych, którzy po przeczytaniu poprzedniego zdania zrobili "Ę?", szybkie wyjaśnienie: Dzięki sile odśrodkowej ziemia na równiku jest szersza. Innym efektem tejże zabawnej siły, jest to, że na równiku (a już w szczególności na szczycie takiego np. wulkanu Cayambe) ludzie są lżejsi. Nie że jakoś dużo, bo tylko paręset gram, ale jakby nie patrzeć, ten sposób na odchudzanie, w odróżnieniu od co poniektórych, działa niezawodnie.

Okolice pod wulkanem Cayambe są zamieszkane, ale im wyżej, tym rzadziej. Tam gdzie my zaczęliśmy nasz spacer, były już głównie pola uprawne, pastwiska, lasy i nieliczne gospodarstwa.

Przedzierając się przez pola, co jakiś czas natkniesz się na zaciekawioną babcię, podążającą szybkim truchtem w twoim kierunku z pobliskiej, rozpadającej się chaty. Babcia się z ciebie pośmieje, podziwi się, że jacyś turyści się tu zaplątali i podpowie którędy najlepiej przejść przez pobliski strumień. Czasem, jak robisz coś wyjątkowo głupiego, babcia (lub, jak w naszym przypadku, dziadek) powie ci też, że zaraz obok idzie równoległa ścieżka i wcale nie musisz iść pod górę, przez krzaki, czołgając się pod jego płotem. Dawno się tak nie bawiłem!


Tej nocy siedziałem przy ognisku długo. Ognisko, jakżeby inaczej, również było dokładnie na równiku. Nie było to może zbyt idealne miejsce na nocleg, ani to to wygodne, ani szczególnie fotogeniczne, ale co z tego. Kaśka dawno spała, a ja gotowałem na ognisku herbatę za herbatą, przewalałem żar w te i we wte, i myślałem o równiku, uśmiechając się tępawo. I tak przez trzy godziny. Fajnie być pierdolniętym.


EKWADOR, okolice wulkanu Cayambe. Pan właśnie łowi nasze trzy pstrągi.Drugiego dnia, zaraz po dość uporczywym, dwugodzinnym zejściu po mega stromym i zakrzaczonym zboczu grani, wzdłuż którego – wbrew moim pierwotnym przypuszczeniom – jakoś wcale nie prowadziła żadna ścieżka, trafiliśmy na górską hodowlę pstrągów. Kilkanaście basenów, kilkudziesięciometrowe akwedukty i przelewające się wszędzie kaskady wody, robią wrażenie. Szczególnie gdy spodziewasz się w tym miejscu zobaczyć co najwyżej zabłąkane stadko owiec.

Hodowla była obsługiwana przez pięcioosobową załogę. Pani kierownik, jak wszyscy, zdziwiła się faktem, że zabłąkali się tu turyści. Zdziwienie nie zamgliło jej jednak trzeźwego umysłu – nadal próbowała nas orżnąć na 15 dolarów, gdy spytaliśmy czy możemy kupić EKWADOR, okolice wulkanu Cayambe. Jeden z naszych dwóch, równikowych noclegów.trzy pstrągi. Na szczęście po przeanalizowaniu naszej mimiki twarzy, szybko zdecydowała się poinformować nas, że się przesłyszeliśmy, i wszystko skończyło się bardzo szczęśliwie. Parę godzin później, na pięknej polance przy rzece, w dolinie otoczonej lasem i stromymi górami, upiekliśmy na ognisku nasze trzy pstrągi. (Ostatecznie kupiliśmy je za dolar sztuka.) Nad nami w dolinie nie było żywej duszy.

I wtedy Kaśka, od początku dość sceptycznie podchodząca do "mojego" rodzaju turystyki górskiej, chwilowo złamała się, i rzekła:

— No dobra Wojtek. Miałeś rację, jest zajebiście.


Stan obopólnej zajebistości nie potrwał długo. Podczas krótkiej wizyty w stolicy Ekwadoru Quito, nie dość, że Kaśkę zawiedli ekwadorscy mistrzowie malarstwa, to jeszcze ją skroili ekwadorscy mistrzowie kieszonkostwa. Ja Quito przetrwałem całkiem nieźle, ale moja duma ucierpiała niedługo później, podczas odwiedzania kolejnego wypatrzonego przez nas wulkanu o (pięknej!) nazwie Tungurahua.

Jeśli masz problemy z wymówieniem "Tungurahua", to nie musisz się czuć głupio. Ja również pisząc ten tekst, ani razu nie wpisałem tej nazwy z palca, a wulkan prawdopodobnie na zawsze zapadnie w mojej pamięci pod nazwą "T-cośtam". Polecam.

Okolice Tungurahua interesowały mnie z dwóch powodów. Raz, że pod wulkanem znajduje się miasto Baños, w którym możesz wykąpać się w gorących, naturalnych źródłach. Turyści odstraszają, ale i tak fajnie byłoby tak wrócić zmęczonym z parudniowego trekkingu i zanurzyć się w wodzie ogrzewanej bezpośrednio przez wulkan... Drugim powodem był fakt, że w ostatnim dziesięcioleciu Tungurahua jest wyjątkowo aktywny. Zawsze chciałem zobaczyć (a najlepiej zobaczyć i przeżyć) erupcję wulkanu. Nadzieja na erupcję była statystycznie nikła, ale wystarczająca.


Czwarta w nocy. Siąpi deszcz. Kaśka smacznie śpi w namiocie. A ja co robię? Rozpalam kurde ognisko. Trochę średnio mądre, rozpalać ognisko o tej porze. Z drugiej strony, wcale jakoś nie tęsknię za leżeniem w namiocie. Tak niewygodnego noclegu jeszcze na tym kontynencie nie miałem.

Przyjechaliśmy, weszliśmy na górkę z potencjalnie idealnym widokiem na wulkan, nazbieraliśmy szczęśliwi kupę drewna na ognisko, i... zaczęło lać. I lało, lało, lało. Potem jeszcze zaczęło błyskać i grzmieć, a my kurde w namiocie, na szczycie górki. No bardzo inteligentnie. Wulkanu nawet nie zobaczyliśmy. Znajdował się jakieś 15km od nas, a widoczność rzadko kiedy przekraczała 100 metrów. Noc spędziliśmy na czytaniu książek, a następnie spaniu w bardzo ciekawych pozycjach, będących efektem prędkości rozstawiania namiotu w czasie ulewnego deszczu.

O czwartej w nocy nadal grzmiało i nadal kropiło. Ale coś się nie zgadzało...

EKWADOR, popiół wypluwany przez wulkan Tungurahua przebija się przez chmury.Kiedy burza jest daleko, nie jest niczym niezwykłym, gdy widzisz błyskawice, gdzieś daleko na horyzoncie. Czasem, przy czystym niebie, jesteś w stanie zobaczyć burzę odległą nawet o tysiąc kilometrów. Oczywiście, taka burza jest już na tyle daleko, że nie słyszysz grzmotów. Grzmotów praktycznie nie słychać nawet wtedy, gdy burza jest odległa zaledwie 30km od obserwatora. Ale... to co się działo teraz, nie miało sensu. Było dokładnie odwrotnie. Wszystkie grzmoty docierały z jednego kierunku, gdzieś na horyzoncie. Były głośne, ale... nie było błysków. Ani jednego błysku.

Wtedy zdałem sobie sprawę, że wszystkie te grzmoty dochodzą nie tyle z jednego kierunku, co z jednego miejsca. Dokładnie 15km od nas. Nasz wulkan był w trakcie erupcji!


Wspaniałą rzeczą w erupcjach wulkanów jest to, że potrafią trwać nawet parę tygodni. Już dwa razy w życiu zdarzyło mi się tak, że goniłem gdzieś, żeby zobaczyć wulkan, który właśnie wypluwa z siebie to i owo, no i obydwa razy nie zdążyłem. Raz spóźniłem się zaledwie o jeden dzień! Tym razem jednak się udało. Tungurahua pozostał w stanie wysokiej aktywności ponad tydzień. A ja, w okolicy pozostałem łącznie aż 10 dni, w nadziei na jakąś narodową klęskę żywiołową, czy też inną pomniejszą wisienkę na torcie.

EKWADOR, wulkan Tungurahua podczas erupcji w grudniu 2011.EKWADOR, wulkan Tungurahua podczas erupcji w grudniu 2011.


Nasza początkowa trasa górska nie skończyła się zbyt dumnie. Wyznaczyłem ją jak zwykle – niedbałym spojrzeniem na najlepszą dostępną mapę. W przypadku gdy najlepszą dostępną mapą jest kiepskiej jakości zdjęcie satelitarne z Google Maps, ta taktyka sprawdza się całkiem dobrze, ale tylko w 50% przypadków. Tym razem trafiliśmy w te drugie 50%, gęste i najeżone ostrymi kolcami. Do tego, dostaliśmy całodniowy, nieprzerwany deszcz gratis. Najbardziej irytujący był chyba fakt, że przez te same najeżone kolcami krzaki prowadziły liczne, wydeptane przez krowy ścieżki. Głupio tak, przegrać z krową...

EKWADOR, wulkan Tungurahua podczas erupcji w grudniu 2011. Co jakiś czas w powietrze wyrzuca gigantyczne ilości popiołu.Ostatecznie skapitulowaliśmy, zeszliśmy do drogi i wylądowaliśmy w Baños dwa dni przed planem.

Wulkan szaleje w najlepsze. W czasie, gdy my byliśmy w górach, odbywała się tymczasowa ewakuacja mieszkańców niektórych, najbardziej zbliżonych do wulkanu, osiedli. Teraz sejsmolodzy alarm odwołali, ale klimat nadal jest nieziemski. Miasteczko jest regularnie zasypywane świeżymi warstwami popiołu. Niektóre z eksplozji są tak głośne, że trzęsą szybami w oknach. Ludzie na ulicach chodzą w maskach, większość sklepów wydaje się być zamknięta, a wszystkie pozostałe osłonięte są grubymi, foliowymi zasłonami. Popiół jest wszędzie, powietrze dziwnie pachnie, a oczy łzawią prawie bez przerwy.

Mieszkańcy wydają się traktować całą tę sprawę na porządku dziennym. Ot, co rano, wszyscy zakładają maski, wylegają na ulice z miotłami, i sprzątają. Zamiatają popiół w kupki, następnie pakują do wielkich worków i wywożą za miasto. Wygląda to niemal rutynowo. Powtarzają tę akcję już nie raz. Tungurahua jest aktywny od dziesięciu lat, a ostatnia większa erupcja miała tu miejsce w kwietniu, niecałe 8 miesięcy temu.

EKWADOR, wulkan Tungurahua podczas erupcji w grudniu 2011.EKWADOR, wulkan Tungurahua (w tle) podczas erupcji w grudniu 2011.EKWADOR, okolice Baños. Chmury popiołu wypluwane przez wulkan Tungurahua powoli opadają na pobliskie miejscowości.EKWADOR, Baños. Mieszkańcy sprzątają popiół, którym wulkan Tungurahua przykrył miasto.EKWADOR, Baños. Mieszkańcy sprzątają popiół, którym wulkan Tungurahua przykrył miasto.EKWADOR, Baños. Wulkan Tungurahua przykrył miasto warstwą popiołu.

Po dwóch dniach w Baños, rozstajemy się z Kaśką. Kaśka jedzie do Peru, uczyć się serfować, ja zaś znów biorę namiot i idę w okoliczne góry. Wulkan mnie hipnotyzuje. Amazońska dżungla, zaczynająca się zaledwie o 100km na wschód stąd, również.

Powtarzam moje namiotowe wyprawy w okalające wulkan góry jeszcze dwukrotnie, cały czas licząc, że może jednak tutejszy klimat zlituje się nade mną i pozwoli zrobić Naprawdę Dobre Zdjęcie. Średnio to się udaje. Pogoda jest naprawdę kapryśna. No ale przynajmniej mam parę Zdjęć Przyzwoitych, które tu widzicie. Może do National Geographic to to się jeszcze nie nadaje, ale przynajmniej lepsze niż te od Reutersa. Zawsze coś.

 EKWADOR, wulkan Tungurahua podczas erupcji w grudniu 2011.EKWADOR, Baños. Mieszkańcy sprzątają popiół, którym wulkan Tungurahua przykrył miasto.


EKWADOR, las deszczowy w okolicach Puyo. Wulkan Sangay w tle.Z innej beczki. Czy ktoś kojarzy serię książek o przygodach Tomka Wilmowskiego? Paręnaście lat temu zaczytywałem się nimi, prawdopodobnie nadal znalazłbym je w piwnicy rodziców. Cholera wie, być może to przez te książki właśnie, tak mnie ciągnie po świecie...

Przypomniałem sobie o Tomku w Kolumbii. Niecałą dobę potem, miałem już jedną z książek na moim czytniku e-booków (tak tak, mam ze sobą czytnik e-booków, może i kicha, ale za to bardzo poręczna kicha).

To dość niezwykłe, znajdować się w tych samych rejonach, w których toczy się akcja jednej z książek ulubionej serii z dzieciństwa. A robi się jeszcze niezwyklej, gdy uświadomić sobie, że docierali tutaj Polacy, setki lat temu. W "Tomku u Źródeł Amazonki" znalazłem sporo referencji do dokumentalnych książek podróżniczych, napisanych przez polskich autorów, podróżujących po Amazonii blisko sto lat temu. Jeszcze nie udało mi się zdobyć żadnej z tych książek, ale i tak, słowami nie da się opisać, jak bardzo ich autorom zazdroszczę.

EKWADOR, okolice Puyo. Zabudowania jednego z lokalnych domostw.To, co tu jest teraz, nie bardzo przypomina to, co było tu sto lat temu. Znajdując się tu wtedy, byłbym eksploratorem. Znajdując się tu teraz, jestem pierwszym lepszym turystą. Jednym z dziesiątków, przewijających się tutaj każdego dnia. Żeby poczuć choćby maleńką część tego, co oni czuli wtedy, musiałbym się zaszyć dużo głębiej w dżunglę. Dużo dalej, niż to oferują jakiekolwiek tutejsze biura podróży.

Będąc w Baños, spędziłem wiele godzin na szukaniu takich opcji. No i niby znalazłem. Wszystkie finansowo nieosiągalne. Samemu w dżunglę się nie zapuszczę, taki głupi nie jestem. Potrzebuję przewodnika. Przewodnicy, ot tak gdy ich szukać bez żadnych znajomości, języka ani doświadczenia, wcale nie są tani. Paliwo do łodzi motorowych, najpopularniejszego dżunglowego środka transportu, też wcale nie jest tanie. Samo wynajęcie łodzi zdaje się kosztować paręset złotych dziennie! No i oczywiście, jestem sam, nie mam nikogo do podziału kosztów.

Prawdopodobnie skończę, jak niejeden "średni", sfrustrowany koleś w mojej sytuacji: napiszę parę gorzkich słów, kupię jakąś wycieczkę do dżungli, na jaką mnie stać, zrobię parę zdjęć i będę udawał, że jestem zadowolony... Z drugiej strony, może kiedyś odbije mi szajba do reszty i zamienię całe swoje oszczędności na parę miesięcy w ciasnej łodzi motorowej, z indiańskim przewodnikiem, z którym będę w stanie zamienić zaledwie parę słów. Wszystko po to, żeby mieć choćby złudną okazję coś rzeczywiście "odkryć" – czy to gatunek ptaka, czy robaka, czy jakieś nieznane plemię z gatunku homo sapiens. Idiotyczne. I szczerze, ta tępa część mnie ma trochę nadzieję, że kiedyś to zrobię.

Jeszcze nie dziś. Ale muszę przyznać, że to prawda: dżungla wciąga.

EKWADOR, okolice Puyo. Tzw. mrówki parasolowe (leafcutter ants). Wierzcie lub nie, ale całymi dniami zbierają liście po to, żeby nakarmić swojego grzyba.EKWADOR, okolice Puyo. Tutaj zaczyna się Amazonia. Las deszczowy po horyzont.


EKWADOR, okolice wulkanu Tungurahua. Jeden z moich wypadów namiotowych. Wulkan (po chamsku) przycichł.Po paru kolejnych dniach, Tungurahua uspokaja się, a pewien średni, sfrustrowany koleś wykupuje dwudniową wycieczkę do pobliskiej dżungli za 90 dolarów.

Nie powiem, żeby mi się nie podobało. Może i jestem doświadczonym górołazem, ale amazońska dżungla, to dla mnie nadal coś zupełnie nowego. Po godzinie drogi jeepem, wysokie góry dość nagle znikły, a przed nami pojawiła się wielka równina, wysadzana lasem deszczowym aż po horyzont. Nie zagłębiliśmy się w nią szczególnie daleko – nadal mogliśmy podziwiać andyjskie szczyty na zachodnim horyzoncie.

EKWADOR, okolice Puyo.EKWADOR, okolice Puyo. Andy widziane z dżungli.

Przewodnik pokazywał nam zarówno podstawowy sprzęt potrzebny do poruszania się po selwie, jak i mnóstwo mniej lub bardziej przydatnych ciekawostek. Ciężko mi określić, co z tego było zabawnym banałem, a co autentycznie przydatną umiejętnością. Ale z pewnością, było to ciekawe.

W ciągu dnia, odwiedziliśmy również indiańską wioskę, w której akurat trwała fiesta (podobno z okazji świąt). W odróżnieniu od Indian, których rejony wcześniej miałem okazję odwiedzić w północnej Kolumbii, tutejsi mieszkańcy byli do turystów bardzo przyjaźnie nastawieni. Wręcz chcieli, żeby robić im zdjęcia. Ludzie nie przejmowali się turystami, tańczyli, pili chichę, bawili się.

EKWADOR, okolice Puyo. Łowienie ryb na prowizoryczną wędkę (nawet się udało, choć rezultat nie był szczególnie wielki).EKWADOR, indiańska wioska w okolicach Puyo. Indiańska fiesta. Kobiety (tradycyjnie) wduszają chichę w tańczących mężczyzn.EKWADOR, indiańska wioska w okolicach Puyo. Jeśli ktoś nie chce pić chichy, to (znów tradycyjnie) wylewa się mu ją na głowę.EKWADOR, indiańska wioska w okolicach Puyo. Dzieciaki.EKWADOR, indiańska wioska w okolicach Puyo. W zasadzie... jakby nie patrzeć, to najbardziej wygodny sposób przenoszenia kury, jaki znam.

Tak na marginesie, przewodnicy tego oczywiście sami nie powiedzą, ale faktem jest, że taka indiańska wioska, dostaje sporą część twojej kasy za to, żebyś mógł ich oglądać. Ma to miejsce praktycznie wszędzie gdzie organizowane są jakiekolwiek wyprawy, również w przypadku plemion, do których dostać się trudno i pierwszy swój kontakt z zachodnią cywilizacją miały stosunkowo niedawno (np. w przypadku plemiona Huaorani, odkrytego zaledwie 30 lat temu). Szczerze, chyba więcej przyjemności sprawiłoby mi wybranie się do takiego, które przywita mnie strzałą, niż rachunkiem.

EKWADOR, okolice Puyo. W takim oto domku przyszło nam spać. Jak dla mnie, z długością tych pali trochę przesadzili.Noc spędziliśmy w wiosce indiańskiej, w domach zbudowanych na wysokich palach. Domy buduje się w ten sposób, aby w porze deszczowej nie zalała ich podnosząca się rzeka. Odwiedziliśmy również miejsce, w którym małpy, wydry i inne zwierzęta obsiadywały nas jak muchy. (Nasz indiański przewodnik uparcie twierdził, że nie są udomowione, ale coś mi się wydaje, że niektórym nie sprawia wielkiego problemu spore nagięcie definicji "udomowienia" na potrzeby dobrej reklamy.)


EKWADOR, okolice Puyo. Paseo los Monos.EKWADOR, okolice Puyo. Paseo los Monos. Z tyłu małpa szuka pcheł, z przodu coś w zębach dłubie, jak tu spać spokojnie?EKWADOR, okolice Puyo. Paseo los Monos. Zaraz potem wlazła mi na głowę, a potem zaczęła grzebać w kieszeniach.EKWADOR, okolice Puyo. Andy widziane z dżungli.


EKWADOR, Baños. Miasto nocą.To by było na tyle. Na jakiś czas żegnam się z Aleją Wulkanów oraz z dżunglą, do której na pewno jeszcze wrócę. Jadę nad wybrzeże, ulżyć trochę mojemu innemu, pomniejszemu zboczeniu – zamiłowaniu do ptaków wodnych!


Przypisy:

* – Mam też zaplanowaną imprezę na moment, w którym kończę miliard sekund (choć nie sądzę, żeby ktoś czuł się wystarczająco imprezowo 40 sekund po godzinie 9:01 rano, ale jakby co to zapraszam 19 grudnia roku 2014).

** – Jeśli, drogi Czytelniku, Ty również, to skontaktuj się ze mną, zobaczymy czy to działa wykładniczo.

*** – sekund łuku oczywiście, a nie jakichś tam zwykłych sekund. To miara kątowa. Jedna sekunda łuku na równiku daje bodajże jakieś 30 metrów. To bardzo interesujące, prawda?