Kolumbijczycy uwielbiają przesadzać – z tym jednym stwierdzeniem Cejrowskiego zgadzam się na 100%. Z tym, że samemu Cejrowskiemu brakuje w tym temacie konsekwencji. W "Rio Anaconda", zaledwie parę stron po tym, jak opisuje wielką skłonność Kolumbijczyków do przesady, robi coś dla mnie niezrozumiałego. Będąc w zatłoczonym rynku w Yopal, wyciąga aparat i robi zdjęcie. Podchodzi do niego tubylec i informuje, że tutaj nie można robić zdjęć, ponieważ połowa mieszkańców jest poszukiwana. Teraz, gringo, musisz publicznie, na oczach wszystkich wywlec z aparatu film, prześwietlić go i wyrzucić. I tu niespodzianka – Cejrowski posłusznie wyjmuje i prześwietla kliszę. A co ze stwierdzoną zaledwie parę stron wcześniej skłonnością Kolumbijczyków do przesady?
(Większe wersje zdjęć dostępne w dalszej części artykułu. Kliknij, aby powiększyć.)
Powyższą sytuację można interpretować na dwa sposoby. Wersja A – Kolumbia jest cholernie niebezpieczna, a autor prześwietlając kliszę uniknął jakiejś naprawdę nieprzyjemnej sytuacji. Wersja B – Kolumbijczycy naprawdę uwielbiają przesadę, a autor chyba trochę niepotrzebnie spanikował.
Większość ludzi wyniosłaby wersję A, i ja też wyniosłem wersję A, przynajmniej na początku. Przeczytałem zaledwie 40 stron "Rio Anaconda", więcej nie dałem rady. Za bardzo mnie Cejrowski wkurzał swoim koloryzowaniem i za bardzo mu zazdrościłem jednocześnie. Ale te 40 stron i tak wystarczyło – już bałem się Kolumbii, bardziej niż to wynikałoby z logicznego myślenia. Dopiero w samej Bogocie udało mi się siebie przekonać, że wersja B jest duuużo sensowniejsza. Z kolei Kaśka, z którą tu przyjechałem, jest raczej zwolennikiem wersji A, więc mamy razem takie A+B.
Faktem jest, że Kolumbia do krajów najbezpieczniejszych nie należy, ale w przeciągu ostatnich lat dużo się tu zmieniło. Np. w temacie porwań – podobno teraz masz większą szansę być porwanym w takim np. Meksyku lub Brazylii. Prawdą jest też, że biały turysta zwraca tu na siebie uwagę, ale wcale nie aż tak jak mogłoby się wydawać. Wystarczy poczytać trochę aktualnych statystyk.
Wspomniana wizyta Cejrowskiego w Kolumbii miała wprawdzie miejsce spory czas temu, ale Kolumbijczycy pod względem skłonności do koloryzowania mało się zmienili. W Bogocie byliśmy trzy dni. Co rusz napotykaliśmy na sytuacje, które przypominały mi tę akcję Cejrowskiego w Yopal.
Przykładowo, Kaśka zrobiła zdjęcie pewnemu młodemu Kolumbijczykowi, pracującemu na ulicy. Ciężko było na niego nie zwrócić uwagi – jego pracą było kierowanie ruchem ulicznym przy wjeździe do jednego z wielkich parkingów w kompletnie zakorkowanym centrum miasta. Darł się i biegał wte i wewte, próbując opanować powoli sunącą i nieustannie trąbiącą masę na ulicy, oraz jednocześnie pobierać opłaty parkingowe od – niekoniecznie współpracujących – wyjeżdżających. Nie spodobało mu się, że mu się robi zdjęcie. A dlaczego? Otóż nasz Kolumbijczyk jest – uwaga – po-szu-ki-wa-ny. Kaśka na to "No entiendo" ("nie rozumiem") i w nogi. A nasz "poszukiwany" zwyczajnie wrócił do swojej – jakże skrytej i nie rzucającej się w oczy – pracy.
Gospodarze naszego hostelu nie byli lepsi. Mimo tego, że – jak na porządnych lamerów przystało – nocowaliśmy w najbezpieczniejszej dzielnicy miasta, gospodarze hostelu powiedzieli nam, żebyśmy nie wychodzili po zmroku, bo jest niebezpiecznie. Taksówkarze gadali, żebyśmy schowali aparaty, bo napadną. Przechodnie nas przepędzali, jak tylko chcieliśmy się oddalić od najbardziej strzeżonego centrum miasta. Wszędzie jakaś zbiorowa histeria, którą ja postrzegam właśnie w kontekście owej kolumbijskiej skłonności do przesady. Histeria rozdmuchana jeszcze przez podobnie uwielbiające przesadę media.
No ale dobra, starczy tego wstępu. Zacznijmy od początku...
Siedzę w samolocie i gapię się w jeden z monitorów z animowaną mapką trasy lotu. Za minutę lądujemy w Bogocie, ale coś się tu nie gra – wskaźnik wysokości na mapce nadal pokazuje powyżej 2500 metrów. Dopiero wtedy przypominam sobie ten drobny fakt – spora część Kolumbii, wliczając w to stolicę, położona jest dość wysoko. Nasze Rysy to byłby tutaj ledwie pagórek.
Jest nas dwójka – ja i Kaśka. Mieszkamy w zupełnie innych częściach Polski i znamy się jedynie z paru krótkich wypadów w góry. Na jednym z takich wypadów okazało się, że obojgu nam marzy się podobna wyprawa. Brakowało nam tylko kogoś z kim można by ją zrealizować. Miesiąc później mieliśmy już kupione bilety, a teraz jesteśmy na miejscu. Z mieszanymi uczuciami. Bo w sumie nie wiemy, ile czasu ze sobą wytrzymamy, ani czy ten rodzaj podróżowania okaże się w ogóle dla nas fajny.
Wylądowaliśmy. Szybko bierzemy taksę do hostelu. Po drodze obserwujemy opustoszałe ulice obstawione uzbrojonymi facetami w moro. Podobno dziś w Bogocie były wybory, pewno z tej okazji facetów w moro jest na ulicach więcej niż zwykle. Przy okazji przypomina mi się jeden z dość ciekawych przepisów, który tu obowiązuje – w dniu wyborów mężczyźni mają zakaz jeżdżenia na tylnym siedzeniu motocykli. Powód jest całkiem logiczny – to właśnie z tylnego siedzenia najlepiej się strzela podczas zamachów.
Trafiamy do hostelu jakoś około 21, ale dla nas jest już trzecia w nocy. Różnica czasu zobowiązuje; od razu padamy nieprzytomni do łóżek, wpadając jednocześnie w dość ciekawy rytm – od tej pory codziennie kładziemy się o 21 i wstajemy o 5 rano. Biorąc pod uwagę, że w Kolumbii (przez cały rok) dzień trwa od 5:30 do 17:30, ten nasz nowy rytm całkiem optymalny jest.
W hostelu spotykamy Polaków. Ostrzegają nas, że pierwszy krótki spacer po Bogocie kończy się totalnym zmęczeniem i bólem głowy. Myślę sobie – mięczaki. Trochę ponad miesiąc temu wbiegałem na najwyższy szczyt Armenii, dużo wyżej niż jakaś tam Bogota, i nic mi nie było. Parę godzin później wracam ze spaceru po Bogocie z totalnym bólem głowy i ledwo włócząc nogami. Nadal nie rozumiem, WTF...
Z naszego hostelu po nocy słychać głośne kłótnie sąsiadów, klimat trochę jak z telenoweli. Po hostelu kręcą się gosposie – element obowiązkowy w każdym zamożniejszym domu. Gosposie nieustannie sprzątają. Co ciekawe, w ramach porządków są w stanie poprzekładać ci wszystkie rzeczy na łóżku, a czasem i w reklamówkach.
Podsumowując, w Bogocie nic jakoś szczególnie nie powala. W centrum tłok, nieustanne trąbienie, częste wypadki, wojsko pilnujące porządku na co drugim rogu. Czuć trochę obecność innej strefy klimatycznej oraz innej kultury, ale obydwie te rzeczy poczujesz dużo lepiej poza Bogotą. My wprawdzie zostaliśmy tu aż 3 noce, ale to tylko dlatego, żeby mieć czas kupić palnik i gaz, oraz wymyślić, gdzie po kolei jedziemy. No i wymyśliliśmy, że chcemy jechać do Tame…
— Do Tame? Nie, nie. Proszę spytać w tamtym okienku. — Po raz dziesiąty słyszymy tę samą odpowiedź, przy dziesiątym z kolei okienku. Dworzec autobusowy w Bogocie nie należy do szczególnie dobrze zorganizowanych. Każde okienko to inna firma, każda firma ma własny rozkład jazdy, a informacje na stronach internetowych okazały się być równie błędne, co informacje w przewodniku. Mieliśmy mieć autobus do Tame o 6:30 rano, ale coś jakoś go nie ma.
Ostatecznie znajdujemy autobus do Yopal, z którego później – podobno – możemy łatwo dostać się do Tame. Siadamy w jednej z – nadal tu popularnych – kafejek internetowych, celem sprawdzenia noclegów w Yopal. No i niby wszystko fajnie, ale potem Kaśkę coś podpuściło, żeby w zapytaniu do Google użyć paru odmian słowa "bezpieczeństwo"…
"2 kwietnia 2011 – Guerrilla spaliła autobus na linii Yopal – Tame" (link) – to tytuł jednego z pierwszych wyników. Artykuł sprzed paru miesięcy. Autobus tej samej firmy, którą mieliśmy jechać, został doszczętnie spalony, z bagażami, a kierowca i pasażerowie musieli pieszo dostać się do najbliższej miejscowości.
Kaśka się na mnie wymownie patrzy. Ja trochę nieśmiało zaczynam:
— Ojtam... przecież nic się nikomu nie stało. — Naprawdę mi jakoś zależy, żeby tam pojechać. Kręci mnie fakt, że tego miejsca nie opisują w Kaśki przewodniku Lonely Planet, że zobaczę tam prawdziwą Kolumbię, że wejdziemy w góry Parku Narodowego El Cocuy od wschodniej, nieuczęszczanej strony. Nawet w przewodniku nie wspomnieli, że do parku El Cocuy można wejść również stamtąd – tę informację musiałem wyszukać samemu, wpisując odpowiednie zapytania w Google moim koślawym hiszpańskim.
Kaśka jednak nie daje za wygraną. Następny artykuł: "Dziewięciu żołnierzy zginęło w zasadzce guerrillas w Arauca" (link). Tym razem artykuł sprzed dziesięciu dni.
— Ale przecież Arauca jest w zupełnie innym rejonie! — próbuję. Faktycznie, miasto Arauca znajduje się 200km od Tame, na granicy z Wenezuelą. Arauca jest jakby "miastem wojewódzkim" i cały region, w którym znajduje się m.in. Tame, nazywa się również Arauca.
— Sorry Wojtek, ale ja tam nie jadę. — podsumowuje Kaśka. Na monitorze ma zaznaczony tym razem fragment artykułu w języku polskim: "Region Arauca znajduje się pod panowaniem guerrillas". Dla niezorientowanych – guerrillas to taka inna odmiana facetów w moro, porywająca czasem turystów dla okupu. Właściwie to te okupy to tylko takie ich bonusowe źródło utrzymania, bo mają bezterminową umowę o pracę w Kartelach Narkotykowych (sp. z o.o.).
Robię zrezygnowaną minę. Nie pojedziemy do Tame. Nadal to wszystko odbieram jako trochę przesadę. Ale samemu jechać tam nie chcę, a Kaśki nie przekonam. Pocieszam się myślą, że może to i dobrze. Byłoby głupio, gdyby nas faktycznie gdzieś tam porwali.
P.S. - Tydzień później znajduję inną wersję tego artykułu o dziewięciu martwych żołnierzach (link). Okazuje się, że miejscem akcji było właśnie Tame, a nie Arauca...
Po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że niektóre parki narodowe należy omijać. O tym, że dany region staje się parkiem narodowym decydują tubylcy. Tubylcy zaś mieszkają w otoczeniu, które tylko dla nas wydaje się egzotyczne, a dla nich jest całkowicie pospolite. Więc jeśli już decydują o założeniu parku narodowego w jakimś miejscu, to będzie to miejsce egzotyczne DLA NICH. A co za tym idzie, często okazuje się, że MY w tym miejscu nie zobaczymy nic szczególnie ciekawego. A przynajmniej tak było w przypadku moim i parku El Cocuy.
Ostatnie 30km drogi autobusem jedziemy bite 7 godzin. Droga wygląda jak większość dróg w Kolumbii: pokręcona na maksa, zawalona spadającymi z gór głazami, miejscami zmyta przez spływające strumienie itp. Autobus często staje, trzeba podłożyć kamienie pod koła, albo podumać nad ominięciem jakiejś przepaści. Droga do El Cocuy to taka zagadka – jak już przejedziesz w jedną stronę, to nie wiadomo kiedy będziesz miał okazję wrócić.
W odróżnieniu od samego parku, okolice, które mijamy podczas jazdy są naprawdę piękne – piękne góry, piękne pola, piękne lasy i – też na swój sposób piękne – gospodarstwa. Te ostatnie są niezwykłe; wydają się być na krawędzi ruiny, ale to raczej mylne wrażenie – skoro w Kolumbii nigdy nie ma zimy, więc po co się jakoś przesadnie starać?
Obok mnie w autobusie siedzi starszy pan, o skórze w odcieniach mocno czerwonawych i ubrany w bardzo specyficzny, lokalny strój. Zaczynam się czuć jak w westernie. Albo może w serialu o Zorro.
Dyrekcja parku w Güicán wita nas dwoma wielkimi drzwiami. Zamkniętymi na dwie wielkie kłódki. Po lewej lokalna baro-sklepo-restauracja, w której na specjalne zamówienie Kaśki, i z niemałym zdziwieniem, zrobiono nam jajecznicę. Po prawej ciąg straganów z lokalnymi słodyczami, które spróbowałem tylko raz, a potem jakoś już się bałem.
Siedzę pod drzwiami i czekam, wchłaniając atmosferę panującą w centralnym punkcie kolumbijskiego pueblo. Wszyscy czerwoni, pomarszczeni, no i oczywiście w kapeluszach i w tych ichniejszych kocach z dziurą w środku – stoją na ulicach i gadają. Samo patrzenie na nich wciąga, więc siedzi mi się całkiem nieźle. Oni też na mnie czasem patrzą, ale raczej na pewno nie jestem dla nich aż takim widowiskiem, jak oni dla mnie. A już na pewno żaden z nich nie próbuje mi zrobić zdjęcia.
Przechodnie mówią, że ktoś przyjdzie. Mija pół godziny, ale coś nie przychodzi. W końcu stwierdzamy, że zaoszczędzimy na biletach. Niby obowiązkowe, ale podczas naszej 4-dniowej wizyty, nikt tych biletów nigdzie nie sprawdzał.
Sam park El Cocuy to wysokie, łyse i posępne góry. Miejscami strome, ale do wielu miejsc da się dotrzeć konno i to jest właśnie metoda transportu preferowana przez tubylców i kolumbijskich turystów. Stwierdzenie, że chcemy gdzieś iść kończy się niedowierzającym, acz uśmiechniętym "iść?" z drugiej strony. W trochę wyższych partiach, nawet krowy i konie mijane po drodze wydają się zaskoczone widokiem pieszych. Tępo łażą za nami, aż do napotkania najbliższego płotu.
Turystów jest bardzo mało. W ciągu paru dni spotykamy łącznie trzy grupy, z czego największa, kilkunastoosobowa, to Kolumbijczycy. Warto wspomnieć, że jesteśmy trochę poza sezonem (początek listopada to jeszcze pora deszczowa).
Do południa przypieka nas słońce, po południu zaczynają się deszcze, a wieczorem jest burza – i tak codziennie. Trawa jest dziwnie wysoka i ostra, na rękach mamy mnóstwo małych ranek. Niskie ciśnienie znów daje się we znaki – powyżej 4 tysięcy boli głowa, a każdy niewinny przysiad doprowadza do niezłego kotła w głowie. Kaśka z kolei bez przerwy ziewa. Poza tym, jest zimno i ponuro.
Z powodu braku lasów oraz codziennych wieczornych deszczy, nie chce nam się nawet rozstawiać namiotu – wszystkie 4 noce spędzamy w cabanach, czyli lokalnych, górskich hostelach, prowadzonych przez mieszkańców. Każdy taki hostel jest inny, niektóre są kompletnie pozbawione klimatu, ale w innych jest bardzo przyjemnie. Wszędzie jest prąd (choć z przerwami) i nawet ciepła woda. Nigdzie za to nie ma ogrzewania – Kolumbijczycy lubią marznąć. My trochę mniej.
Po czwartej z kolei deszczowej i zimnej nocy postanawiamy wcześniej wynieść się nad karaibskie wybrzeże. Chcemy w końcu doznać "prawdziwego" klimatu równikowego. Tera mają być palmy, gorące morze i kokosy, cholera.