sobota, 26 listopada 2011

Kolumbia: Ciudad Perdida (i park Tayrona)

Ciudad Perdida, zaginione miasto, znajduje się na północy Kolumbii, w górach Sierra Nevada de Santa Marta. W dżungli, ponad 20km od najbliższej przejezdnej drogi, która – w zgodzie z kolumbijskimi standardami – wcale niekoniecznie jest przejezdna, i którą nie każdy nazwałby w ogóle drogą.

Zaginione miasto zostało odkryte w 1972 roku. Grupa ludzi przedzierała się przez dżunglę, szukając cholera wie czego, aż w pewnym momencie napotkali schody prowadzące pod górę, pokryte mchem i ledwo widoczne między krzakami. Podążyli za nimi i odkryli opuszczone miasto, ukryte pod koronami drzew. Ja na ich miejscu pewnie bym się zesrał ze szczęścia, oni jednak okazali się być z tych bardziej obrotnych: wkrótce na lokalnym czarnym rynku zaczęły pojawiać się antyczne figurki ze złota i inne temu podobne, ciekawe rzeczy. Dowiedziały się o tym władze, rach ciach, i teraz jest tam strzeżony park narodowy. Mało tego, ostatnio musisz też wynająć przewodnika, żeby w ogóle tam wejść. Czy rzeczywiście warto?

(Większe wersje zdjęć dostępne w dalszej części artykułu. Kliknij, aby powiększyć.)


Leżę na łóżku w hostelu w Santa Marta, jakieś 300 metrów od karaibskiego wybrzeża. Aktualnie, całą swoją uwagę poświęcam poceniu. Kąpałem się dziś 7 razy. Jest tak cholernie gorąco, że postanowiłem chwilowo zapomnieć, że facet noszący krótkie spodenki, w Kolumbii uważany jest za geja. No ale, jeśli już gdzieś mają ci wybaczyć noszenie krótkich spodenek, to chyba tylko tutaj właśnie – 300 metrów od plaży.

Dźwięk wiatraków wibrujący wśród ścian okolicznych budynków jest naprawdę niezwykły. Ten znajdujący się bezpośrednio nade mną, trzeszczy i jęczy na tyle głośno, że po paru kolejnych obrotach może postanowić sobie zrobić przerwę i legnąć się na chwilę. Prosto na moim łóżku. W końcu wstaję i wyłączam go. Pomruk Kaśki z sąsiedniego łóżka, które NIE znajdowało się już bezpośrednio pod wiatrakiem, chyba raczej na pewno nie był wyrazem zadowolenia.

Przypomina mi się autobus, którym dojechaliśmy tutaj z Bukamarangi. Było w nim chyba 10 stopni, spędziliśmy w nim całą noc i myśleliśmy, że zamarzniemy. Kolumbijczycy są porąbani. Po paru godzinach i wielu dość konkretnych prośbach Kaśki kierowcy w końcu wyłączyli klimę, odetchnęliśmy z ulgą i (dosłownie) zdjęliśmy czapki z głów. Niestety po 15 minutach, podczas których najczęściej wymawianym w szoferce słowem było "polako", włączyli ją znowu na maksa. Wkurwiające małe dupki.

Mamy dwa powody, dla których tu jesteśmy. Jednym jest chęć dekadenckiego wylegnięcia się na plaży, takiej z palmą i białym piaseczkiem. Drugim jest właśnie Ciudad Perdida. Naczytaliśmy się, nasłuchaliśmy się, i stwierdziliśmy, że chcemy zobaczyć. Spędziliśmy dziś pół dnia na wyszukiwaniu przeróżnych relacji i informacji o zaginionym mieście. A teraz zastanawiam się, jak można w ogóle gdziekolwiek chcieć iść w takiej temperaturze... No ale, przecież o to właśnie chodziło, nie? Chciałem zobaczyć jak wygląda podróżowanie w dżungli, no to zaraz zobaczę. Co najwyżej, po jednym takim razie, nie będę miał już nigdy ochoty na więcej.


Taganga to mała, mega turystyczna, rybacka wioska 5 minut jazdy od Santa Marta. Raj dla plażowiczów, windsurferów, nurków, średnio inteligentnych kaloryferów, i wszelkiej maści hipisów. No i oczywiście raj dla blondynek, na co regularnie zwraca uwagę Kaśka, żartując jednocześnie, dlaczegóż to ona się przefarbowała.

O dziwo, podoba mi się tu. Co prawda, można tu umrzeć z nudów, ale przynajmniej umierasz z cieple, popijając sok z pomarańczy, w hamaku pod palmą, do tego – tym razem – z zestawem porządnych wiatraków w pokoju. Jak już stwierdzisz, że musisz ruszyć dupę, bo jesteś głodny, to idziesz 200-300 metrów, do jednej z wielu całkiem niezłych knajp. Podsumowując, umieraliśmy tu z nudów dobre 3 dni. Na koniec tegoż jakże pozytywnego akapitu zaznaczam, że mam ze sobą laptopa. Bez laptopa naprawdę bym tu umarł.

KOLUMBIA, Taganga. Jakiś palant w hamaku. Nigdy wcześniej w nim nie leżał i mu się chyba podoba. (Fot. Kasia Matuszyk)KOLUMBIA, Taganga. Reklamy są wszędzie. Podobnie jak psy. Ładnie się ze sobą komponują, prawda?

Taganga jest pełna turystów wszelkich nacji. Niektórzy z nich mieszkają tu całymi miesiącami, imprezują, piją i palą różne rzeczy, czasem pod pretekstem robienia kursu nurkowania, a czasem po prostu "bo jest zajebiście". Jest bardzo międzynarodowo. Na przykład, lokalni, natarczywi nagabywacze natarczywie nagabują również w języku angielskim:

KOLUMBIA, Taganga. Kobieta sprzedaje ciastka na plaży Playa Grande. Właściwie dość ciężko się odprężyć na plaży, gdy ktoś co chwila wpycha ci, a to krewetki, a to lody, a to przejażdżkę łódką. — Mój przyjacielu! Dlaczego nie rozmawiać ze mną?! — krzyczy z oburzeniem Wielki Pan o Gołej Klacie — Mogę zaoferować ci specjalną cenę na X, Y, Z, α, ß oraz sin(γ2)! Bardzo specjalną cenę! — Przy czym wymienianie tych wszystkich X, Y, Z zajmuje mu dobre dwie minuty, podczas których Tobie nie wypada sobie pójść, skoro już stanąłeś.

— Ok. No to za ile?

— Yyy no, za specjalną cenę! Bardzo specjalną! Chodźmy do biura!

Oczywiście, w tych warunkach, nie musieliśmy szukać długo biura oferującego wyprawy do Ciudad Perdida. My korzystaliśmy z Magic Tour, ale wybór biura nie ma żadnego znaczenia. Każda oferta wygląda dokładnie tak samo, kosztuje tyle samo, a wszyscy chętni, którzy zgłosili chęć startu jednego konkretnego dnia, są na koniec łączeni w jedną większą grupę. Praktycznie codziennie startuje jedna taka grupa. Nasza 9-osobowa ekipa została sklecona z klientów pochodzących z trzech różnych biur.

Miniwan odbiera nas bezpośrednio z hostelu, nieszczególnie wczesnym rankiem. Wygląda w porządku, tzn. tak, jak każdy inny – wszędzie wystają jakieś druty, klamki od okien nie działają, albo może "działają inaczej", a jak dotkniesz gołą stopą podłogi w odpowiednim miejscu, to bardzo szybko i skutecznie uczysz się, gdzie w tym modelu znajduje się, i jak szybko rozgrzewa się, silnik. O pasach nie wspominam. Głośniki działają zaś bardzo dobrze, tzn. głośniej niż wszystko inne. Dobór repertuaru również jest ciekawy.

KOLUMBIA, Santa Marta. Kierowca zapycha nam bagażnik gratami. Żeby tak jeszcze wszystkie te graty były rzeczywiście dla nas... Nadmiarowe bagaże możemy zostawić w biurze turystycznym. Po drodze kierowca zatrzymuje się na pięciu różnych jarmarkach, załadowując bagażnik toną żarcia. Potem jeszcze u pięciu różnych znajomych. Jak poprosiliśmy jeszcze po drodze, żeby nas na chwilę wysadził przy stoisku z owocami, to nas rzeczywiście wysadził, po czym odjechał, ze wszystkim. Rzucił tylko szybko, że wróci. Jakoś wszyscy instynktownie mieliśmy chyba do niego zaufanie, bo nikt się nie przejął. Po 20 minutach faktycznie wrócił. Jedziemy, jak zwykle zaskakująco długo. W Kolumbii zawsze jakoś jedzie się dłużej, niż by się wydawało z mapy. No i lądujemy w końcu kurde w tej naszej dżungli. Czyści i pachnący. Hua, hua, hua...


Ciudad Perdida zostało założone około roku 800 naszej ery, czyli jakieś 650 lat przed Machu Picchu. Do tego jest większe od swojego peruwiańskiego odpowiednika. Problem w tym, że jest prawie całkowicie zarośnięte oraz dużo mniej fotogeniczne, więc i też mało kto o nim słyszał. I tak, podczas gdy Peru musiało ograniczyć liczbę turystów w Machu Picchu do 2500 osób dziennie, Ciudad Perdida jest nadal dziennie odwiedzane przez zaledwie 20 turystów. No i tu jest pierwszy duży plus – brak tłumów.

W naszym przypadku było 12 osób, w tym trzech przewodników. Jak ktoś mnie trochę zna, to wie, że i tak będę narzekał na pozostałą jedenastkę. Co by oszczędzić na czasie, pomińmy ten fragment i załóżmy po prostu, że już ich zmieszałem z błotem. Oni z kolei, widząc trzymającego się z dala, aspołecznego typa, z pewnością mieli skojarzenia przynajmniej z bohaterem jakiegoś filmu szpiegowskiego. Albo – ooo! – z wampirem Edwardem (jeśli nie od razu, to na pewno po tym, jak zobaczyli moją klatę). Tak, tak. To cały ja. Anyway, przejdźmy do konkretów.

Do Ciudad Perdida można się dostać tylko wykupując taką właśnie zorganizowaną wyprawę z przewodnikiem. Długo szukałem innych opcji, ale bezskutecznie. Wyprawa kosztuje jakieś 600000 peso (czyli dużo) i trwa 5-6 dni, tam i z powrotem, z noclegami, transportem i wyżywieniem. Obojętnie gdzie by nie szukać, wszyscy bardzo ją zachwalają. Przewodniki turystyczne, autorzy blogów, napotkani turyści, no wszyscy. Jak się tego słucha, to nasuwają się skojarzenia; trochę jakby się słuchało, jaki to Giewont jest zajebisty.

Przewodnicy, zgodnie z przeczuciem, okazali się zbędni. Spokojnie dałoby radę zdobyć Ciudad Perdida samodzielnie, niosąc żarcie ze sobą i śpiąc we własnym namiocie. Biorąc jednak pod uwagę codziennie ulewne deszcze oraz fakt istnienia przygotowanych specjalnie obozowisk, człowiek czułby się dość głupio, moknąc gdzieś w okolicy, we własnym namiocie. My byliśmy w listopadzie, czyli pora deszczowa. Najlepsza byłaby opcja po środku – idziesz sam z własnym żarciem, ale śpisz w obozowiskach. Niestety, żadnych takich opcji nie ma. Jeśli chcesz zobaczyć Ciudad Perdida, musisz wyrzucić kasę i męczyć się z przewodnikami.

KOLUMBIA, Sierra Nevada de Santa Marta. Jedno z obozowisk na szlaku do Ciudad Perdida. Oblewane codziennym, wieczornym deszczem. Do zaginionego miasta prowadzi praktycznie tylko jedna trasa. Przedzieranie się na dziko przez dżunglę, mimo że kusi, na pewno wymagałoby specyficznego sprzętu i 10 razy więcej czasu. Na trasie przewodnicy wybudowali parę obozowisk. Każde obozowisko wydaje się mieć stałą, co najmniej jednoosobową, obsługę. Obóz składa się z zadaszenia, parunastu śmierdzących hamaków lub jeszcze bardziej śmierdzących łóżek, łazienki, pryszniców i kuchni opalanej drewnem. Obozowiska są regularnie zaopatrywane – pakunki z naszego bagażnika pakowane są na trzy muły, które następnie wyruszają w trasę przed nami. W obozach przewodnicy przyrządzają śniadania i kolacje, na trasie zaś rozdają owoce i słodycze. Nie da się być głodnym przez tych parę dni (ale za to, ze sporym prawdopodobieństwem, można się przytruć, co i nam się z powodzeniem udało).

KOLUMBIA, Sierra Nevada de Santa Marta. Indiańska dziewczynka.KOLUMBIA, Sierra Nevada de Santa Marta. Jaszczurka.KOLUMBIA, Sierra Nevada de Santa Marta. Papuga, która zaatakowała nasz obóz. Próbowała też pożreć czyjeś gacie.

Trasa jest prosta. Gdyby nie dżungla, można by powiedzieć, że nudna. Jest parę trochę ciekawszych miejsc – przepraw przez rzeki, albo trochę bardziej stromych i śliskich, kamienistych podejść. Niestety przewodnicy znają każdy kamień i każdego mijanego tubylca, w dość naturalny i niezamierzony sposób psując tym samym egzotyczną atmosferę tego miejsca. Z drugiej strony, egzotyki jest na tyle dużo, że nawet w wersji zepsutej można trochę się naoglądać. Palmy, liany, różne inne wielkie i wściekle zielony rośliny, wszechobecne strumienie, kolibry, papugi i setki innych, najczęściej "niewidzialnych" ptaków.

KOLUMBIA, Sierra Nevada de Santa Marta. Jeden z przewodników przygotowuje nam kolację. Przewodnicy, jak to przewodnicy, mają tendencję do traktowania turystów jak dzieci. Pieprzą głupoty, żeby nie chodzić po nocy, bo jest dużo węży, albo żeby nie dotykać roślin, bo są bardzo alergiczne. Żadnego węża nie widziałem, mimo że szukałem, a jedną z "bardzo alergicznych roślin", roztarłem na papkę i wcierałem sobie w skórę przez 5 minut, bez widocznej reakcji. Właściwie to mam trochę sceptyczne podejście do wszystkiego, co wyszło z ust tego konkretnego przewodnika. Nagada ci głupot, zrobi ci jeść, przeprowadzi przez rzekę, obsłuży za ciebie wszystkie sprzęty. Niektórym może taka "opieka" się podoba, mnie irytowała.


KOLUMBIA, Sierra Nevada de Santa Marta. The Żaba. W strumieniu obok było ich sto, były gigantyczne (jak wszystko tutaj) i tak głośne, że naprawdę nie dawały spać. Dżungla robi się naprawdę dżunglasta dopiero trzeciego dnia treku. Zaczyna się robić ciekawie. Do tego, na trasie często mijamy grupki Indian, mieszkających w okolicach. Długowłosy faceci żujący liście koki, kobiety z torbami bananów, dzieci ze świniami na smyczy. Wszyscy ubrani w białe płachty, które sami robią, z włókien tutejszej rośliny. Indianie są dość przyzwyczajeni i jednocześnie permanentnie wkurwieni na turystów. W sumie im się nie dziwię. Gdybyś codziennie musiał spotykać nową dawkę dziwnie ubranych kretynów, wpatrzonych w ciebie jak w obrazek i próbujących zrobić ci zdjęcie jak nie patrzysz, to też byś był wkurwiony. Jedynymi w miarę chętnymi do zdjęć tubylcami są dzieci, ale tylko jeśli masz słodycze lub koraliki. Warto się zaopatrzyć.

Indianie podobno wiedzieli o istnieniu Zaginionego Miasta od wieków. Może wydawać się dziwne, że się nie chwalili, ale być może z ich perspektywy, nie było ono niczym więcej, niż dla nas – powiedzmy – rozsypująca się stodoła babci. Noo.... taka rodzinna stodoła. Z którą mamy jakieś mocne, osobiste wspomnienia. I czasem ewentualnie odprawiamy w niej jakieś rytualne ceremoniały. No dobra, ta metafora w sumie mało trzyma się kupy...

KOLUMBIA, Sierra Nevada de Santa Marta. Indiańska dziewczynka.KOLUMBIA, Sierra Nevada de Santa Marta. Indiańska wioska na szlaku do Ciudad Perdida.

Mogłoby się wydawać, że Indianie mieszkający zaledwie parędziesiąt kilometrów od Santa Marta, muszą być przesiąknięci okalającą ich, zachodnią kulturą. Osobiście spodziewałem się, że będą nosić dżinsy i KOLUMBIA, Sierra Nevada de Santa Marta. Dziewczynka w indiańskiej wiosce na szlaku do Ciudad Perdida. jeździć na motorach. A tu jednak nie. Plemię Kogi (jedno z zamieszkujących te rejony plemion Indian) jest podobno jedyną tutejszą cywilizacją, która przetrwała hiszpańskie podboje i zachowała swoją indywidualność. Wynika to podobno z ich otoczenia – strome i porośnięte dżunglą góry czynią ten teren naprawdę trudno dostępnym. Kogi mówią o sobie jako o "starszych braciach", a wszystkich nowoprzybyłych nazywają "młodszymi braćmi" i mówią, że wytrącają świat z równowagi.

Z drugiej strony, widać ich czasem w autobusach, a lokalny starszy szaman i tak czasem zgłasza się do młodszego kolegi, który skończył studia na Uniwersytecie Medycznym w Santa Marta.

Indianie kręcą się wszędzie. Mijamy ich po drodze, zamieniają parę słów z przewodnikami, czasem nawet pojawiają się w obozach. Mijamy nawet indiańską wioskę, która okazuje się ściemą, bo to wioska "ceremonialna", w której nikt nie mieszka. A jak już ktoś mieszka (czyli podczas odprawiania ceremonii), to wtedy nie możesz wchodzić.

KOLUMBIA, Sierra Nevada de Santa Marta. Wszystko jest pokryte mchem.KOLUMBIA, Sierra Nevada de Santa Marta. Jak tylko zobaczysz gdzieś kwiatki, siadaj w krzakach i czekaj na kolibra.

KOLUMBIA, Sierra Nevada de Santa Marta. Indianin żujący liście koki oraz jego poporo. Przewodnicy mają z Indianami jakieś niepisane porozumienie, jeśli chodzi o turystów. Przewodnik wpycha mężczyźnie 3 paczki ciastek Oreo do torby, w zamian mężczyzna pokazuje turystom – choć nadal czyni to średnio chętnie – swoje poporo, czyli... rytualny pojemnik z wapnem. Każdy spotkany mężczyzna nosi ze sobą poporo, no bo jak to tak żuć liście koki, bez wapna. Logiczne, prawda? A, że kokę żują bez przerwy, więc i poporo z rąk nie wypuszczają. Mężczyzna się niemal uśmiechnął, jak się wszyscy rzuciliśmy na suszone liście w jego torbie. Z żuciem koki chyba jest jak z oliwkami – trzeba się przyzwyczaić... No chyba, że to dlatego, że, po lamersku, żuliśmy bez wapna.


KOLUMBIA, Sierra Nevada de Santa Marta. Ciężko ich nie zauważyć. Tutejsze mrówy mają autentycznie własne, wydeptane ścieżki. Zwykle noszą też tonę liście na głowie.KOLUMBIA, Sierra Nevada de Santa Marta. Mały motyl. Zdarzały się i takie większe od dłoni.KOLUMBIA, Sierra Nevada de Santa Marta. Jeden z wielu naturalnych basenów na trasie do Ciudad Perdida.KOLUMBIA, Sierra Nevada de Santa Marta. Nasz przewodnik wymienia ploty z lokalnym sprzedawcą pomarańczy.KOLUMBIA, Sierra Nevada de Santa Marta. Odcinek trasy z treku do Ciudad Perdida.KOLUMBIA, Sierra Nevada de Santa Marta. Winda zawieszona nad rzeką na trasie do Ciudad Perdida.

KOLUMBIA, Ciudad Perdida, Sierra Nevada de Santa Marta. Do Zaginionego Miasta prowadzi 1200 schodów, przez gęstą dżunglę. Czwartego dnia wyprawy, wspinamy się w końcu do upragnionego Zaginionego Miasta. No i faktycznie, nie zrobisz tutaj pięknego zdjęcia, takiego jak w Machu Picchu. Mało tego, biorąc pod uwagę fakt, że masz ze sobą dodatkowy bagaż przewodników, którzy nie pozwolą ci tu dobrzeć o żadnej sensownej porze – nie zrobisz tutaj zdjęcia nawet przeciętnego. Dotrzesz tutaj dopiero parę godzin po wschodzie słońca, kiedy światło jest już kompletnie niezdatne do fotografii. (W tym miejscu czytający proszony jest o wyobrażenie sobie pięćdziesięciu wykrzykników, procentów, gwiazdek i innych ulubionych znaków interpunkcyjnych wyrażających skrajne wkurwienie.) No ale dobra, bądźmy fair: pomijając temat fotografii, Ciudad Perdida tak czy siak, robi trochę wrażenie.

Z początku przewodnicy mają wszystkich na oku i gonią, jak tylko odłączam się od grupy. Po godzinie docieramy jednak powoli na sam szczyt miasta, przewodnicy stwierdzają chyba, że nikomu nie będzie chciało się tak daleko w dół wracać, wszyscy rozkładają się leniwie na słońcu i mają "czas wolny". Wtedy masz czas na wymknięcie się i zwiedzenie każdej z interesujących ścieżek, które wcześniej z jakiegoś powodu były niedostępne. I wtedy Ciudad Perdida okazuje się być naprawdę wielkie.

KOLUMBIA, Ciudad Perdida, Sierra Nevada de Santa Marta. Jedna z setek ukrytych w dżungli antycznych platform.KOLUMBIA, Ciudad Perdida, Sierra Nevada de Santa Marta. Pokryte mchem ruiny Zaginionego Miasta.

To, co zwiedzamy z przewodnikami, jest samo w sobie dość wielkie, ale to jeszcze nie wszystko. Naprawdę polecam samodzielne... zgubienie się. Trzeba trochę uważać, co by naprawdę się nie zgubić, ale na szczęście, jakby co, dość łatwo się odnaleźć – wystarczy po prostu iść pod górę.

Gratis, dostajemy też lekcję historii. W języku hiszpańskim, więc trzeba się skupiać. Dowiadujemy się, że w tej "dzielnicy" wydobywano kamień, a w tamtej kuto złoto. Że ten kamień to mapa, a tamten służył do prania. Niektóre z tych rzeczy były nawet ciekawe. Inne – zbywam standardowym, ironicznym Fescynejting...


Ostatni raz, turyści zostali tu porwani w 2003 roku. ELN, czyli jeden z odłamów guerrillas, przetrzymywało ich 3 miesiące, pertraktując z kolumbijskim rządem. Potem AUC, czyli jeszcze inna, ciekawa lokalna organizacja, oznajmiła, że Ciudad Perdida znajduje się pod ich protektoratem. Archeolodzy jak i turyści jakoś unikali wycieczek w to miejsce. W 2005 roku teren został obstawiony przez kolumbijską armię, turyści znów zaczęli odwiedzać zaginione miasto, i wszystko się zmieniło.

Faktycznie, w samym Ciudad Perdida żołnierzy było sporo. Mijaliśmy też jedną, dużą grupę, po drodze. Kaśka próbowała namówić dowódcę grupy stacjonującej w Ciudad Perdida, żeby ten dał jej zadzwonić ze swojego telefonu satelitarnego do dziadka, bo ma urodziny. Ten się nie zgodził, bo – zdaje się – czekał na telefon od prezydenta Francji. Generalnie było bardzo zabawnie.

Dość ciekawym faktem, związanym z tymi porwaniami, jest to, że jeden z porwanych tutaj w 2003 roku Amerykanów, rok później już wymieniał ze swoim porywaczem emaile, a parę lat później nakręcił z nim film o swoim własnym porwaniu. Bardzo zabawne, prawda? Jakoś tak, aż chce się myśleć "porwijta mnie, będzie fajnie".


KOLUMBIA, Sierra Nevada de Santa Marta. Jedna z indiańskich chat, gdzieś na trasie do Ciudad Perdida.KOLUMBIA, Sierra Nevada de Santa Marta. Indiańskie bachory puci żeńskiej domagają się słodyczy; tymi swoimi słodkiiimi łoczkami.

No i wracamy. Walimy bardziej niż nasz samochód, cholernie walący benzyną. Kaśka twierdzi, że jeszcze nigdy w życiu tak nie śmierdziała. Mi, nie chwaląc się, udawało się sporo bardziej. Za to nie miałem chyba nigdy takiej brody. Słyszałem, że podobno włosy rosną szybciej w cieple i wilgotności, ale Google twierdzi, że to mit, a ja straciłem całkiem niezłą wymówkę dla mojego lenistwa.

Skoro już mowa o rekordach, to nigdy też nie byłem tak pogryziony przez komary. Zawsze myślałem, że komary mnie po prostu nie gryzą. Ta teoria wydawała się tak jakby paść, po tym jak, dzień w dzień, pół nocy i cały poranek spędzałem w hamaku drapiąc się. Drapanie się w samochodzie też mi dobrze idzie. Przynajmniej mniej myślę o tym, jak śmierdzę.


Po powrocie z treku miałem okazję jeszcze raz podsłuchać relacji innych turystów, zachwalających wyprawę do Ciudad Perdida przy sąsiednim stole. Oczywiście, jak zwykle, było to dla nich mega niewiarygodne przeżycie, dziewczyny opowiadały sobie o wielkich przepaściach, szalonych przeprawach przez rwące rzeki, uczynnych przewodnikach i inny temu podobny bullshit.

KOLUMBIA, Sierra Nevada de Santa Marta. Nasi przewodnicy. Warto zwrócić uwagę na ich buty. Ja miałem treki i im zazdrościłem, serio. Fakt faktem, jeśli jesteś laską na obcasach, która większość czasu spędza na plaży, to "jungle trek" będzie dla ciebie hardcorowym przeżyciem, historie o niebezpiecznych wężach będziesz powtarzała do końca życia, a przewodnicy będą dla ciebie herosami o nieprzeciętnej zwinności i odwadze. Jednak jeśli miałeś kiedykolwiek buty trekkingowe na nogach, to nie spodziewaj się aż tak wiele, ile usłyszysz i wyczytasz z co poniektórych relacji. Nie żałuję, że zrobiłem ten trek, ale nie była to też żadna wielka przygoda. Przewodnicy pokażą ci dżunglę, przewodnicy pokażą ci Indian, przewodnicy pokażą ci zamszone ruiny bardzo starego miasta – i to ci powinno wystarczyć.


KOLUMBIA, Park Tayrona. Poranne promienie słońca w dżungli. Jak już się jest w tych okolicach, to prawdopodobnie warto zobaczyć jeszcze jeden park narodowy. Nazywa się Tayrona i można do niego dojechać z Santa Marta za ledwie 5 tysięcy peso. Niestety na wejściu płacisz trochę więcej, bo aż 35 tysięcy (jakieś 60zł). Cena dla turystów. Kolumbijczycy płacą 4 razy mniej, to dość powszechna rzecz.

Słyszeliśmy, że jadąc bardziej na wschód wzdłuż wybrzeża można znaleźć dużo bardziej klimatyczne miejsca niż park Tayrona, do tego bezpłatne. Stwierdziliśmy jednak, że szkoda nam czasu. Chcemy jeszcze tylko zdjęcie z kiczowatą palmą, i zmywamy się z karaibskiego wybrzeża.

KOLUMBIA, Park Tayrona. Palmy o wschodzie słońca. W tle mgła na wybrzeżu.KOLUMBIA, Park Tayrona. Fale rozbijają się o wybrzeże w okolicy jednej z plaż.KOLUMBIA, Park Tayrona. Na wybrzeżu znajdują się licze restauracje, nie tylko dla Homo Sapiens. A jakby ktoś przypadkiem współdzielił moje lekkie zboczenie, to dodam jeszcze, że: czapla śniada, czapla trójbarwna i czapla biała. (Prawda, że eksytujące?)KOLUMBIA, Park Tayrona. Już wczesnym rankiem na plaży pojawiają się ludzie (czyt. wredne zawalikadry).

No i faktycznie, udało nam się zrobić nie tylko jedno, bo wręcz kilkaset zdjęć z kiczowatą palmą, kiczowatą plażą i kiczowatymi chmurkami. O ile dżungla Ciudad Perdida – przyznajmy – nie jest szczególnie fotogeniczna, o tyle plaża – prawie zawsze. Szczególnie, gdy nie masz nad głową durnych przewodników i możesz chodzić gdzie chcesz i kiedy chcesz. I choćby z tego jednego powodu – chęci zrobienia ładnego zdjęcia – park Tayrona odwiedzić warto.

KOLUMBIA, Park Tayrona. Takich jest tu mnóstwo - i na plaży, i w morzu, i w dżungli obok. Nie zrobisz tu trekkingu. Trochę nie ma po czym. Tayrona jest obszarem dżungli, względnie płaskim, z paroma oznaczonymi ścieżkami i dużymi plażami. Po paru dniach górzystego "jungle treku", w tutejszej dżungli zachwycać mogą jedynie zwierzęta, których faktycznie jest dość sporo (podobno te w Ciudad Perdida są regularnie zjadane przez tamtejszych Indian). Widziałem nawet wielką iguanę! (Niestety zdjęcia nie mam; jak już zdecydowała przestać się chować, to zaczęła spieprzać zaskakująco szybko.) Jest też trochę gatunków ptaków, głównie wodnych. To całkiem przyjemne, gdy uda Ci się wypatrzeć (albo raczej wysłuchać) małpę, albo gdy siądzie ci na ręce tukan i gapi ci się w oczy. Nie dlatego, że są piękne, ale dlatego, że chciałby je zjeść. Oczywiście, zachodzi pewne podejrzenie, że siadający ci na ręce tukan, nie jest specjalnie dziki. Pewnie mniej więcej tak samo dziki, jak spotkane przez nas wcześniej, podczas wyprawy do Ciudad Perdida, papugi.

KOLUMBIA, Park Tayrona. Jedna z plaż.KOLUMBIA, Park Tayrona. Liany. Może i nic szczególnie ambitnego, ale mi się podobają...KOLUMBIA, Park Tayrona. Liany. Może i nic szczególnie ambitnego, ale mi się podobają...KOLUMBIA, Park Tayrona. Tukan.KOLUMBIA, Park Tayrona. Palmy w porannej mgle.KOLUMBIA, Park Tayrona. Palma. Ta bezpośrednio nad naszym namiotem.KOLUMBIA, Park Tayrona. Nie każda plaża jest bezpieczna do kąpania.KOLUMBIA, Park Tayrona. Każdego wieczora, niebo zaczyna pokrywać się burzowymi chmurami.

W Tayrona spędziliśmy dwie noce pod namiotem. Chciałem się rozbić na dziko, ale jakoś znów nie wyszło. Rozbiliśmy się na prawie pustym polu namiotowym, pod palmą, tuż obok restauracji serwującej świeże soki, ryby itp. Było pusto i było drogo. Codziennie wieczorem była też burza, dość skutecznie udowadniająca, że podłoga mojego namiotu nie jest już tak szczelna, jak była kiedyś. Jednego z poranków, po takiej burzy, cisza spokój, nagle wielkie TRACH. Spadło drzewo. Właściciel restauracji wyszedł, popatrzył, obejrzał drzewo dookoła, wzruszył ramionami i uśmiechając się do mnie wrócił do restauracji. Ja też się uśmiechałem. Drzewo, pod którym był nasz namiot przecież nie spadło, więc czemu miałbym się nie uśmiechać.

KOLUMBIA, Park Tayrona. Palmy w porannej mgle.
KOLUMBIA, Park Tayrona. Jedno z pól namiotowych. Są też hamaki i restauracja.